Szaleństwo w Disneyland to była kropla, która przelała czarę zmęczenia. Tylko siła woli zmusza nas do wstania na śniadanie. Ja przez katar bardzo źle spalam w nocy i razem z N zasypiam natychmiast w samochodzie. Dobrze, że droga do San Diego jak na tutejsze warunki jest krótka (2 godziny) bo boję się, że nasz dzielny rycerz P by nas nie zdołał tu przywieźć.
Miła Pani w recepcji hotelu informuje nas, że mamy pokój z widokiem na basen. Na efekty nie trzeba długo czekać. Z silnym wsparciem N pierwsze godziny spędzamy na hotelowym basenie gaworząc z współtowarzyszami kąpieli.
To nie zostawia nam zbyt wiele czasu na zwiedzanie. Po smacznej meksykańskiej obiadokolacji w Cafe Coyote idziemy na krótki spacer po starym mieście San Diego. Nie jest to San Francisco ze swoim europejsko-azjatyckim charakterem, ale wśród innych poznanych przez nas dużych miast zachodniego wybrzeża to podoba nam się najbardziej. Może nawet nie trzeba by tu cały czas korzystać z samochodu?
niedziela, 2 października 2016
San Diego, na progu Meksyku (30.09.2016)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz