sobota, 13 października 2018

Mgliste zbocza Hallasan (13.10.2018)

Nasz hotel na wyspie Jeju jest bardzo nowoczesny. Nie dość, że w restauracji mają krzesełka dla dzieci (pierwszy raz w Korei udało nam się zobaczyć ten cud techniki), to jeszcze między prysznicem a toaletą zainstalowano szybę, żeby podczas kąpieli nie zachlapać kibelka!


Jakby tego było mało, śniadanie jest o wiele bardziej zróżnicowane, dzięki czemu możemy po raz pierwszy spróbować śniadaniowego kleiku ryżowo-rybnego z piklami! Z początku nieco dziwią nas zupy instant, ale miejscowi je chętnie pałaszują o poranku, więc idziemy ich śladem. ;)




Pogoda jest słoneczna, więc postanawiamy ruszyć na wycieczkę do centrum wyspy. Na Jeju samochód prowadzi się bardzo przyjemnie, drogi są dobrze oznaczone, światła są zarówno przed jak i po skrzyżowaniu (więc zawsze są dobrze widoczne!), a lokalni nie przesadzają z piraceniem (chociaż te kilka sytuacji, które widzieliśmy natchnęły P. Do stworzenia powiedzenia „A po co jechać kolejny kilometr i zawracać - pojedź jak Koreańczyk!”).



Koreańczycy dużo częściej niż w Europie czy Stanach korzystają z poziomych oznaczeń na jezdni. Czasami jest to jedyne miejsce, gdzie można dopatrzeć się pierwszeństwa czy ograniczeń prędkości. O wiele częściej też spotkać można progi zwalniające i wypukłe linie przed przejściami dla pieszych, które mają przypominać kierowcom o zmniejszeniu prędkości. Co ciekawe, Korea w porównaniu z Polską pozwala na niższą prędkość maksymalną. Do tej pory nie jechaliśmy drogą o limicie prędkości wyższym niż 70. Początkowo myśleliśmy, że to może lokalny koloryt Jeju, ale P. dowiedział się, że również na Półwyspie Koreańskim nie pojedzie się szybciej niż 100 kilometrów na godzinę, a to też tylko na czteropasmowej autostradzie (bo jak autostrada ma mniej pasów to masz zwolnić, wstrętny piracie drogowy!)




Na drogach zdecydowana większość samochodów to marki koreańskie, co bardzo cieszy. Co miłe, tutaj w przeciwieństwie do Japonii, samochody nie przypominają pudełek po zapałkach.

To czego nie przewidzieliśmy to gestapowca w postaci samochodu Hyundai Accent, który dostaliśmy z wypożyczalni. Najpierw nie wiedzieliśmy, jak go odpalić - zamiast stacyjki ma mechanizm start/stop i „nowoczesny” kluczyk, który przy starcie silnika, trzeba przyłożyć w odpowiednie miejsce deski rozdzielczej (miejsce owo oczywiście nie jest zaznaczone). Potem Pan z wypożyczalni kazał nam oddać bak pełen „10 bars” co mocno mnie skonfundowało, póki nie pokazał wyświetlacza poziomu paliwa, który faktycznie podzielony jest w tym modelu na 12 podziałek. ;/ Chyba nasz poziom ignorancji przekroczył dopuszczalne normy, bo Pan z wypożyczalni tak się przejął, że zaczął nam pokazywać jak włączyć wycieraczki. :D Trochę przycebuliliśmy i zamiast wziąć dodatkowo płatną angielską nawigację z wypożyczalni, przyłączyliśmy komputer pokładowy na język Szekspira. Co prawda co jakiś czas mówi jeszcze do nas po koreańsku, ale kto by się tam przejmował. ;) Gorzej, że nasz Hyundai ma iście dyktatorski charakter! Ilekroć trzeba skręcić na bardziej skomplikowanym skrzyżowaniu syczy do mnie, abym uważała i na pewno nie pomyliła skrętu. Ponad 300 metrów przed zmianą ograniczenia prędkości informuje mnie, że za chwile będzie obowiązywała inna prędkość maksymalna i piszczy tak długo, aż nie zwolnię (w efekcie czego zwalniam jako pierwszy kierowca dobre 100 metrów przed faktycznym znakiem drogowym). A już przekroczył wszelkie granice kiedy nie chciał się zamknąć na parkingu przy Hallasan. Sprawdziliśmy wszystkie drzwi, pozycję skrzyni biegów, a nawet hamulec ręczny i nic - dalej nie pozwalał się zamknąć. Wreszcie P. wpadł na pomysł i kazał mi odrobinę cofnąć samochód aby idealnie mieścił się w wąskie linie miejsca parkingowego i nie uwierzycie, ale to pomogło i wreszcie Hyundai pozwolił się zamknąć! Później obejrzeliśmy inne samochody na parkingu i spieszymy donieść, że samochody Kia są zdecydowanie mniej faszystowskie pod względem dostosowania się do narysowanych miejsc do parkowania. ;)

Za cel podróży wybraliśmy największą górę Korei Południowej, wygasły wulkan Hallasan. Niestety po dotarciu na miejsce okazało się, że pobliskie góry dosłownie toną w chmurach.



Mimo to przedmuchaliśmy buty i nogawki spodni sprężonym powietrzem (władze parku narodowego chcą w ten sposób ograniczyć nanoszenie obcej flory) i ruszyliśmy na szlak Eoseungsaengak.


Szlak Eoseungsaengak nie prowadzi co prawda na szczyt Hallasan, ale pozwala przyjrzeć się zarówno głównemu wulkanowi jak i pobliskim szczytom. Przewodnik zapewniał też, że jest bardzo ładny, co z przyjemnością potwierdzamy. Widziana po drodze przyroda bardzo nam się podobała. :)














Po dotarciu na szczyt, niestety nie czekało nas zaskoczenie. Zarówno Eoseungsaengak jak i wszystkie pobliskie szczyty nadal pokrywała mgła, więc zamiast dramatycznych widoków Hallasan, zobaczyliśmy ścianę mleka.






W zamian za to zakumplowaliśmy się z miejscowym żebrakiem, znaczy krukiem ;)



Tym razem zjedliśmy obiad w knajpie, gdzie menu było tylko po koreańsku, nie było obrazków ani atrap jedzenia, a właściciel nie znał ani słowa po angielsku. Z pomocą google translatora P. rozszyfrował menu i na migi udało nam się zamówić, ale końcowy efekt trochę nas przerósł. Wujek google twierdził, że zamawiamy „sea food stew” - spodziewaliśmy się więc czegoś w rodzaju naszej uchy. Zamiast tego dostaliśmy bulion w którymi pływał cały krab, cała krewetka w pancerzu i wielka ostryga + kilka mniejszych żyjątek morskich! Jako, że nie jesteśmy fanami owoców morza, zupełnie nie wiedzieliśmy jak się do tego dania zabrać (jak pałeczkami otworzyć kraba/krewetkę, ani co jest jadalne), więc niestety większość tego dania została nietknięta na talerzu. :(


Kolejny punkt programu był wyraźnie na prośbę N., która ulotkę Hello Kitty Island wypatrzyła już na lotnisku Jeju. Cóż, niech zdjęcia mówią same za siebie!
















Czas po raz kolejny późno wrócić do hotelu. Jeszcze tylko rozłożyć namiot dla Q. (proszę zwrócić uwagę na poświęcenie ze strony rodziców)....


Odpaliliśmy przed snem na chwilę telewizor i oprócz niewyobrażalnej ilości kanałów poświęconej telezakupom udało nam się odnaleźć koreański TVN! :)


Spójrzcie, kto jest producentem tych mokrych dziecięcych chusteczek ;)



2 komentarze:

  1. Na jednym zdjęć Hello Kitty, to wygląda jakby ściana była krwią zbryzgana :D

    OdpowiedzUsuń
  2. 1. Nieproszona porada kulinarna od człowieka, któremu zdarzało się być zmuszonym do stołowania się w miejscach, gdzie z nikim nie mógł się porozumieć w żadnym języku (a żadnych ułatwień, czy podpowiedzi nie było). Nie próbujemy przyglądać się menu, bo i tak niczego nie zrozumiemy, a, w najlepszym razie, skoncentrujemy się na jakimś jednym daniu, które - z niejasnych przyczyn - będzie się nam swą formą zapisu podobać bardziej od innych. Nie - bierzemy kartkę i na niej rysujemy sylwetki zwierzątek, które możemy jeść, np. ryby i kurczaka. Pokazujemy to karczmarzowi i prosimy, żeby postukał palcem w menu. Znając, które punkty przynajmniej z grubsza odpowiadają naszemu wyborowi, dokonujemy wyboru, stosując kryterium ceny.
    2. W tym konkretnym przypadku należało, moim zdaniem, dokonać pantomimy, uświadamiającej gospodarza, że pragniecie pokruszyć skorupę kraba. Z pewnością przyniósłby odpowiednie szczypce, albo chociaż młotek i deseczkę (na krabie łatwo złamać ząb).
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń