czwartek, 11 października 2018

Park narodowy Seoraksan (11.10.2018)

Nie jest łatwo jeść śniadanie na niskim stoliku, kiedy obok grasuje Q i poluje na niedozwolone przy PKU produkty. :)


Na śniadanie kupiliśmy tutejszą wersję kawy w proszku, a przynajmniej tak nam się wydawało. W sklepie „7 Eleven” stały te saszetki obok kawy i na zbiorczym opakowaniu miały narysowaną filiżankę z kawą. Co prawda wyczuwaliśmy, że w środku jest płyn a nie proszek, ale uznaliśmy to za lokalny koloryt. Cóż - niestety płyn, który otrzymaliśmy nie tylko nie przypominał kawy, ale był wprost niepijalny! Przy nim tę lurę, którą dawali nam do śniadania w poprzednim hotelu należałoby uznać za espresso. Może popełniliśmy błąd w procesie przygotowania - w sumie z instrukcji po koreańsku absolutnie nic nie zrozumieliśmy, ale jak rozumiecie nie będziemy chyba powtarzać tego eksperymentu. ;)


Trzeba przyznać, że Korea odcina się od systemu azjatyckich autobusów. Nie dość, że budują tu przystanki autobusowe, to nawet znaleźliśmy rozkład jazdy! Niestety szybka inspekcja uświadomiła nam, że autobusy co prawda są zaznaczone, ale ani nie ma rozpiski przystanków, ani godzin odjazdu. Można znaleźć jedynie nazwę ostatniego przystanku oraz informacje, że dany autobus kursuje np. od 6:30 do 21:10. Taak, chyba jednak jesteśmy w Azji... :)




Dziś odwiedziliśmy park narodowy Seoraksan. Początkowy plan zakładał, że pojedziemy od razu na pobliski szczyt kolejką linową, ale okazało się, że mimo kursowania co 5 minut i zabierania na raz 50 pasażerów, kolejka jest już mocno zapchana i dostaliśmy bilety dopiero na popołudnie.








Skorzystaliśmy z okazji i udaliśmy się na brunch. Niestety na knajpę wybraliśmy bardzo popularną lokalną hamburgerownię Lotterie, która o dziwo ma też lokal na terenie parku narodowego (w Sokcho jest tam zawsze pełno). Nie było może bardzo żle, ale hamburger bez keczupu i z dodatkiem placka cebulowego to jednak nie jest to.


Na otarcie łez odwiedziliśmy miejscowy sklep z pamiątkami, gdzie napiliśmy się herbaty i zjedliśmy ciasteczka Yeon-GGool-BBang. Jeżeli wierzyć miejscowej ulotce, te ciastka z korzenia lotosu, koreańskiego jamu i fasoli azuki są specjalnością tutejszych świątyń buddyjskich. Cóż, najważniejsze, że są smaczne :)


Następnie krótki spacer do olbrzymiego posągu Buddy i świątyni Sinheung-sa.









I możemy ruszać kolejką linową na szczyt.






Według przewodnika Lonely Planet na szczycie znajdują się ruiny XIII wiecznego fortu Gwongeum-seong. Cóż, jeżeli tak, to jest to zdecydowanie fort, którego nie da się zdobyć. Jak to podsumował P. „Żeby go zdobyć trzeba go najpierw znaleźć!”.





Zajrzeliśmy jeszcze do położonej niedaleko kolejki świątyni. Na trasie czekała nas niespodzianka - otóż przez cały szlak mogliśmy słuchać sutr buddyjskich z zawieszonego na drzewie głośniczka! Jesteśmy przekonani, że ten głośniczek zawiesił setki lat temu buddyjski mnich, aby skierować wiernych do założonej przez siebie świątyni :)







Jeszcze tylko mała rozgrzewka przy kawie i czekoladzie…


I ruszamy na szlak do wodospadu Yukdam Pokpo. :)




Dzień mieliśmy pracowity, więc uznaliśmy, że zasłużyliśmy na bulgogi i tutejszy odpowiednik schabowego na kolację ;)




1 komentarz:

  1. Te torebki to najprawdopodobniej był ekstrakt z sześcioletniego czerwonego żeńszenia (hongsam: 홍삼). Obsługa musiała być zbudowana, że cudzoziemcy wiedzą, co i jak.
    Słyszałem też, że są takie saszetki, które w składzie produktu oprócz żeńszenia mają także wyciąg z granatu.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń