środa, 14 września 2016

Dolina Śmierci - to prawda że sól zabija (13.09.2016)

Jet lag nam nie odpuszcza i ponownie zaczynamy dzień o 3 rano. Tym razem nauczeni doświadczeniem nie próbujemy zbyt długo z tym walczyć i już po 5 jesteśmy spakowani, wymeldowani i możemy ruszać w drogę. Może dzięki temu uda nam się ominąć korki na autostradach w Los Angeles?

A jednak nie udało się ominąć korków. Nawet nie chce wiedzieć jak to wygląda w prawdziwych godzinach szczytu.

Jeżdżę co prawda dopiero drugi dzień z automatyczną skrzynią biegów ale już teraz nie mogę się nadziwić jakie to wygodne. Szczególnie w połączeniu z tempomatem na długich trasach. Samochód ustawiony na pozycji D rusza powoli sam - o żadnym "kangurku" tak lubianym przez początkujących kierowców nie może być mowy. W pozycji P z automatu zaciąga się ręczny, a nasz samochód nie pozwala w innej pozycji wyjąć kluczy. Nacisniesz mu mocno gaz - zmniejsza bieg, bo podejrzewa, że chcesz wyprzedzać. Długo jeszcze można by tak wymieniać.  Nic dziwnego, że Amerykanie nie mają obowiązkowych kursów na prawo jazdy. Może zmienię zdanie jak dłużej pojeżdzę, ale na razie nie mogę zrozumieć jak to się stało, że to rozwiązanie nie przyjęło się w Europie. 

Odjeżdżamy sporo za miasto nim decydujemy się zatrzymać na śniadanie.  Tym razem padło na sieć IHOP (jakbyście byli ciekawi rozwija się to jako International House of Pancakes - taaak skromność to nie jest najmocniejsza cecha Amerykanów). Byliśmy głodni jak wilki i chyba tylko to skłoniło nas, wbrew zdrowemu rozsądkowi, do zamówienia porcji dla każdego a nie jak do tej pory jednej na nasze rodzinne dwa i pół żołądka. Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko dodać że porcje na obrazkach wyglądały na zdecydowanie mniejsze! Nie muszę chyba dodawać że tylko P nie dał się pokonać porcjom z IHOP.

Przed wyruszeniem w dalszą drogę wpadamy na pomysł żeby sfotografować licznik - będzie można zweryfikować ile przyjechaliśmy podczas tej podróży.

Nasza dalsza droga prowadzi przez pustynię Mojave. Na początek dla niepoznaki trochę zieleni w postaci drzewek jozuego aka. joshua tree.

Droga rowerowa przez środek pustyni? Seriously?

Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu...

Za tą góra czeka już na nas Dolina Śmierci.

A to my razem z naszym dzielnym bojowym rumakiem...

W najbliższym punkcie informacji turystycznej nabywamy za 80$ kartę wstępu do wszystkich parków narodowych  (America the beautiful - NP annual pass), która co prawda wystawiona jest na człowieka, ale stanowi bilet dla wszystkich podróżujących razem z nim pasażerów samochodu. Prosimy też Panią ranger o rekomendacje do zwiedzania. Okazuje się że planowane przez nas Dante's View opanowane jest przez pszczoły, które zdaniem Pani ranger są dość agresywne. Rezygnujemy więc z tego punktu, a z pozostałych układamy prostą trasę. Zaczynamy od pobliskich wydm Mesquite Dunes.


A następnie lekkim ofroadem jedziemy na Devil's Golf Course.

Ten wszystkie skały składają się z soli. 

Podobnie jak ta biała ścieżka w Badwater Basin. 

Największej depresji kontynentu północnoamerykańskiego. 

Jeszcze tylko przejazd przez Artists Drive i ruszamy w ponad trzygodzinną podróż do Las Vegas.


Death Valley ma opinię najgorętszego miejsca na Ziemi i chyba zasłużenie. Mimo że w okolicy panowały spokojne wrześniowe temperatury, samochód w pewnym momencie poinformował nas, że temperatura na zewnątrz wynosi 107F (około 41C). Na szczęście dzięki bardzo silnemu wiatrowi nie było to aż tak odczuwalne (choć dalej nie wyobrażam sobie, co za wariaci decydują się biegać tu maratony). Na szczęście na postoju w drodze do Las Vegas napotykamy coś co nas ochłodzi - prawdziwy wóz strażacki! Pan strażak jest na tyle miły że pozwala N zajrzeć do środka, pokazuje jak działa drabina a na koniec żegna nas sygnałem. 

A to już Las Vegas - miasto hazardu, imprez i bardzo dużej ilości kiczu. Tak, przede wszystkim kiczu. Wszystko jest kolorowe, gra i świeci. Spełnienie marzeń każdego Hindusa! Podczas spaceru po Strip spotykamy Dartha Vadera, Myszkę Miki i Olafa z Krainy Lodu. Taki maksymalny kicz, który nie udaje że jest czymś innym. Człowiek tylko chodzi i się śmieje. Nie muszę chyba dodawać że mi i N bardzo tu się podoba!




Lekkim rozczarowaniem okazały się fontanny przy Bellaggio. Może to przez dziecko, które przez cały czas przy nas krzyczało, albo słabego pokazu, ale mam wrażenie że nie wytrzymują one konkurencji tych które można zobaczyć w Dubaju.

Kilka razy natkneliśmy się też na "myszki mini dla dorosłych panów". Cóż to widocznie taki aspekt miasta od którego nie da się uciec. 

1 komentarz: