środa, 14 września 2016

Los Angeles (12.09.2016)

Pierwszy dzień w Stanach zaczynamy o zdecydowanie bezbożnej porze bo o 3 rano. Jet lag tym razem mocno w nas uderzył, szczególnie w malutką. Jeszcze trochę próbujemy walczyć ale o 6 dajemy spokój i ze wsparciem motelowej kawy ruszamy na miasto. 

Najpierw odwiedziny w znanej świątyni konsumpcji Walmart aby zaopatrzyć się w niezbędne sprzęty...

A tak na poważnie to kupujemy przenośną lodówkę, zapas wody, amerykańską kartę sim i cusiek do zawieszenia telefonu jako gps.

Na pierwszy ogień idzie aleja gwiazd w Hollywood i Chinese Theater. Niestety wszystkie opinie jakie słyszeliśmy okazują się prawdziwe i nic nas tu nie zachwyca ani nie zaskakuje. A nie, przepraszam, trochę zaskakuje. Swego czasu al. Jana Pawła II w Warszawie mogła poszczycić się największym zagęszczeniem sex shopów na kilometr kwadratowy. Cóż - aleja gwiazd wreszcie zagroziła temu polskiemu rekordowi, szczególnie w ramach podkategorii przebieranki. Ogólnie na spacer z dzieckiem nie polecamy- ale jeżeli akurat brakuje Wam peruki à la Maria Antonina, to właśnie tu powinniście zacząć swoje poszukiwania. 

Zdjęcie tematyczne - zwróćcie uwagę na nazwisko 😉

Udaje nam się też dostrzec między domami znaczek Hollywood.

Nasze kroki kierujemy następnie do Griffitth Observatory. Widoki piękne...

Podobnie jak fasada budynku. Przy okazji możecie podziwiać nasze pierwsze eksperymenty z kupionym na lotnisku selfie stickiem. 

Niestety pech nas nie opuszcza i okazuje się, że w poniedziałki obserwatorium jest nieczynne. Choć nie dla Hollywood - jeżeli wierzyć plotkom zasłyszanym od innych turystów właśnie kręcą tam film z Adamem Sandlerem  (ile ten facet kręci filmów rocznie i kto to ogląda?!). Niepocieszeni jedziemy dalej. W tym momencie młodą dogania zmęczenie i zasypia w samochodzie, w związku z czym Rodeo Drive i Beverly Hills obejrzymy z okien samochodu.



Całkiem niebrzydkie te domy - szczególnie, że zatopione są we wspaniałej zieleni. Dochodzę do wniosku, że od biedy mogłabym tu zamieszkać, więc sugeruję P żeby już zaczął zbierać fundusze.

Na Mulholland Drive po raz pierwszy w życiu widzę ograniczenie prędkości że względu na "ładny widok" 😉

Los Angeles prawie każdą wolną powierzchnię reklamową ma obklejoną zapowiedziami nowych filmów i seriali. Zastanawiamy się, czy to lokalna specyfika (w końcu króluje tu branża filmowa), czy też tak jest w całych Stanach. Jedno jest pewne - kryzys nie ominął Miasta Aniołów. Prawie wszędzie widać bezdomnych i żebraków, a w wielu publicznych miejscach wyczuwalny jest zapach moczu (szczególnie przy Alei Gwiazd). Te dwa światy - bogactwa i biedy - żyją tu obok siebie na wyciągnięcie ręki.

N się obudziła i jak zwykle po popołudniowej drzemce ma kiepski humor. Nie pozostaje nam nic innego, jak ratować się obietnicą złożoną jeszcze w Polsce - jedziemy na molo!

Santa Monica wita nas drogim parkingiem, luźną atmosferą i taką oto inspirowaną pewnym filmem knajpą.


Nie muszę chyba dodawać że specjalnością zakładu są krewetki?😉

Jeszcze tylko obowiązkowe zmoczenie stóp w Oceanie Spokojnym...

I możemy ruszać na diabelski młyn, z którego roztacza się piękny widok na okolice i ocean.


Przed wyjściem dumny tata wygrał jeszcze trofeum dla swojej księżniczki. 


W tym czasie kilku panów na końcu mola łapało kolację (o dziwo dość skutecznie), a inni łapali pokemony (miejmy nadzieję że zgodnie z zaleceniami bezpieczeństwa zarządców mola).


Santa Monica to zdecydowany faworyt naszej córki w LA, i to mimo trudnych początków. Najpierw zadeklarowała, że nie lubi morza i chce samo molo - w co, znając ją, trochę trudno było mi uwierzyć. Szybko okazało się że tak naprawdę boj się rekinów (dzięki P i National Geographic!). Na koniec tak jej się spodobało że cała impreza zakończyła się obowiązkowa zmianą ubrań.

Miałam nadzieję jeszcze na promenade przy Venice Beach ale trochę za długo zabawiliśmy w Santa Monica i musieliśmy już wracać do motelu. Tym bardziej że musieliśmy przebić się przez pół miasta w olbrzymich korkach. Choć może "korek" to nie jest właściwe słowo, bo tu wszystkie samochody jadą, tylko baaardzo wolno i to nawet na autostradach, które potrafią mieć po 7 pasów w jedną stronę.

Chciałabym napisać, że zakończyliśmy dzień kąpielą w basenie ale prawda jest taka, że byliśmy zbyt zmęczeni a temperatura powietrza była zbyt niska. Cóż - jutro planujemy dolinę śmierci więc na zimno raczej nie będziemy tam narzekać...

1 komentarz:

  1. Jak tam zielono!
    I jaka ta zieleń zadbana!
    Jak wypatrzycie nowe, ładne lokum to zerknijcie też na jakieś dla nas, najlepiej po sąsiedzku. Już odkładamy oszczędności. :)
    Asia

    OdpowiedzUsuń