Pierwszy dzień w Stanach zaczynamy o zdecydowanie bezbożnej porze bo o 3 rano. Jet lag tym razem mocno w nas uderzył, szczególnie w malutką. Jeszcze trochę próbujemy walczyć ale o 6 dajemy spokój i ze wsparciem motelowej kawy ruszamy na miasto.
Najpierw odwiedziny w znanej świątyni konsumpcji Walmart aby zaopatrzyć się w niezbędne sprzęty...
A tak na poważnie to kupujemy przenośną lodówkę, zapas wody, amerykańską kartę sim i cusiek do zawieszenia telefonu jako gps.
Na pierwszy ogień idzie aleja gwiazd w Hollywood i Chinese Theater. Niestety wszystkie opinie jakie słyszeliśmy okazują się prawdziwe i nic nas tu nie zachwyca ani nie zaskakuje. A nie, przepraszam, trochę zaskakuje. Swego czasu al. Jana Pawła II w Warszawie mogła poszczycić się największym zagęszczeniem sex shopów na kilometr kwadratowy. Cóż - aleja gwiazd wreszcie zagroziła temu polskiemu rekordowi, szczególnie w ramach podkategorii przebieranki. Ogólnie na spacer z dzieckiem nie polecamy- ale jeżeli akurat brakuje Wam peruki à la Maria Antonina, to właśnie tu powinniście zacząć swoje poszukiwania.
Zdjęcie tematyczne - zwróćcie uwagę na nazwisko 😉
Udaje nam się też dostrzec między domami znaczek Hollywood.
Nasze kroki kierujemy następnie do Griffitth Observatory. Widoki piękne...
Podobnie jak fasada budynku. Przy okazji możecie podziwiać nasze pierwsze eksperymenty z kupionym na lotnisku selfie stickiem.
Niestety pech nas nie opuszcza i okazuje się, że w poniedziałki obserwatorium jest nieczynne. Choć nie dla Hollywood - jeżeli wierzyć plotkom zasłyszanym od innych turystów właśnie kręcą tam film z Adamem Sandlerem (ile ten facet kręci filmów rocznie i kto to ogląda?!). Niepocieszeni jedziemy dalej. W tym momencie młodą dogania zmęczenie i zasypia w samochodzie, w związku z czym Rodeo Drive i Beverly Hills obejrzymy z okien samochodu.
Całkiem niebrzydkie te domy - szczególnie, że zatopione są we wspaniałej zieleni. Dochodzę do wniosku, że od biedy mogłabym tu zamieszkać, więc sugeruję P żeby już zaczął zbierać fundusze.
Na Mulholland Drive po raz pierwszy w życiu widzę ograniczenie prędkości że względu na "ładny widok" 😉
Los Angeles prawie każdą wolną powierzchnię reklamową ma obklejoną zapowiedziami nowych filmów i seriali. Zastanawiamy się, czy to lokalna specyfika (w końcu króluje tu branża filmowa), czy też tak jest w całych Stanach. Jedno jest pewne - kryzys nie ominął Miasta Aniołów. Prawie wszędzie widać bezdomnych i żebraków, a w wielu publicznych miejscach wyczuwalny jest zapach moczu (szczególnie przy Alei Gwiazd). Te dwa światy - bogactwa i biedy - żyją tu obok siebie na wyciągnięcie ręki.
N się obudziła i jak zwykle po popołudniowej drzemce ma kiepski humor. Nie pozostaje nam nic innego, jak ratować się obietnicą złożoną jeszcze w Polsce - jedziemy na molo!
Santa Monica wita nas drogim parkingiem, luźną atmosferą i taką oto inspirowaną pewnym filmem knajpą.
Nie muszę chyba dodawać że specjalnością zakładu są krewetki?😉
Jeszcze tylko obowiązkowe zmoczenie stóp w Oceanie Spokojnym...
I możemy ruszać na diabelski młyn, z którego roztacza się piękny widok na okolice i ocean.
Przed wyjściem dumny tata wygrał jeszcze trofeum dla swojej księżniczki.
W tym czasie kilku panów na końcu mola łapało kolację (o dziwo dość skutecznie), a inni łapali pokemony (miejmy nadzieję że zgodnie z zaleceniami bezpieczeństwa zarządców mola).
Santa Monica to zdecydowany faworyt naszej córki w LA, i to mimo trudnych początków. Najpierw zadeklarowała, że nie lubi morza i chce samo molo - w co, znając ją, trochę trudno było mi uwierzyć. Szybko okazało się że tak naprawdę boj się rekinów (dzięki P i National Geographic!). Na koniec tak jej się spodobało że cała impreza zakończyła się obowiązkowa zmianą ubrań.
Miałam nadzieję jeszcze na promenade przy Venice Beach ale trochę za długo zabawiliśmy w Santa Monica i musieliśmy już wracać do motelu. Tym bardziej że musieliśmy przebić się przez pół miasta w olbrzymich korkach. Choć może "korek" to nie jest właściwe słowo, bo tu wszystkie samochody jadą, tylko baaardzo wolno i to nawet na autostradach, które potrafią mieć po 7 pasów w jedną stronę.
Chciałabym napisać, że zakończyliśmy dzień kąpielą w basenie ale prawda jest taka, że byliśmy zbyt zmęczeni a temperatura powietrza była zbyt niska. Cóż - jutro planujemy dolinę śmierci więc na zimno raczej nie będziemy tam narzekać...
Jak tam zielono!
OdpowiedzUsuńI jaka ta zieleń zadbana!
Jak wypatrzycie nowe, ładne lokum to zerknijcie też na jakieś dla nas, najlepiej po sąsiedzku. Już odkładamy oszczędności. :)
Asia